Johnny O proszę, zaskoczyłeś mnie tym trochę. Był to stan trwały czy jedynie jak dzieci były malutkie?
Jak sobie z tym radziłeś?
Ja bym chyba zdechł ze swoim popędem.
Kijowo sobie z tym radziłem, krótko rzecz ujmując.
Odpowiem szerzej, również odnosząc się do otwartości emocjonalnej i tego jakie ewolucje i rewolucje w życiu przeprowadzałem. Mam troch czasu bo akurat siedzę przez najbliższe godziny w samolocie to popiszę póki bateria w laptopie padnie.
Obiecałem popełnić wpis na temat moich uczuć i emocji w kontekście zmian w związku, jego dynamice i konsekwencjach.
Trzeba by zacząć od małego przedstawienia “rysu historycznego”.
Nie byłem/jestem typem poety, romantyka czy wrażliwego człowieka, który przeżywa i ogląda z każdej strony swoje emocje, uczucia i analizuje wszelkie możliwe wariacje postępowania ze względu na owe odczucia.
Przed ślubem byłem konkretnym młodym człowiekiem ukierunkowanym na “żyć, zarobić się, bawić się, cieszyć życiem”. Z dosyć wyrobionym, konserwatywnym, poglądem na świat (nie mylić z religijnym), odważnym, chętnie podejmującym ryzyko, wesołym, towarzyskim, nieco zarozumiałym ale z dużym dystansem do siebie. Zawsze otaczało mnie grono bliskich przyjaciół. Wysoki, wysportowany, raczej przystojny. Z biednej rodziny ale nadrabiałem inteligencją i determinacją by bardzo polepszyć swoje życie. Ktoś mógłby mnie określić twardzielem - ja siebie takim nie widziałem. Znałem wielu twardszych od siebie. Ja siebie określam jako typ buntownika.
Wyszło nieskromnie ale mam to w analu.
I mniej-więcej takim poznała mnie moja obecnie ex żona a wtedy przyszła żona. Byliśmy wyjątkowo dobrze dobraną i zgraną parą - wspólne zainteresowania, spędzanie czasu i te same rodości. Sporo rozmawialiśmy, byliśmy szczerzy względem siebie. Uczyliśmy się wspólnie żyć i dobrze nam to szło.
No to jedziemy dalej - ślub, dzieci i “standardowe” zmiany w związku po narodzeniu pierwszego dziecka. Coraz mniej seksu, coraz więcej oczekiwań by poświęcać wszystko rodzinie, niewiedza co z tym zrobić, nerwy związane z wychowaniem bardzo trudnego dziecka, ciągłe niewyspanie i poczucie bezsilności. Kurwa, nie tak miało być. Filmy nie tak to przedstawiały a rodzina i znajomi nic takiego nie mówili. Miało być pięknie a wyszło okrytnie ciężko i pod górę.
Mimo to dawaliśmy radę - raz lepiej, raz gorzej. Żona siedziała z dzieckiem w domu, ja sporo pracowałem (dostałem awans na managera). Ogromne wyczerpanie fizyczne i psychiczne - tak bym opisał tamten okres.
Po kilku miesiącach żona wróciła do pracy, zatrudniliśmy nianię i wracaliśmy do ładu. Dzieciak róśł i miało być powoli lepiej. Żona wtedy zmieniła pracę i poszła do innego korpo. Przedtem pracowaliśmy w tej samej firmie - ale nie było to optymalne, także powitaliśmy tę zmianę z zadowoleniem.
Raz lepiej, raz gorzej - jakoś wiedliśmy życie młodych rodziców - kto wychował małe dziecko, które jest krzykliwe i nie daje spać przez rok to wie jak jest. Sporo wyzwań i napięć, sporo pracy zawodowej, dużo czasu skierowanego na dziecko. Na małżeństwo coraz mniej ale nie była to sytuacja zła - nie było kłótni, wyrzutów, patologii, ucieczek w używki czy inne gówna - raczej mało czasu dla siebie, kurewskie zmęczenie i niski poziom zadowolenia z życia. Pomocy ze strony rodziny niewiele bo rodzina 200 km dalej a my w Warszawie.
Do dzisiaj pamiętam “dzień przełomu” - przynajmniej dla mnie przełomowy dzień. Jechaliśmy samochodem i zasdzwonił telefon żony. Odebrała i mówi: “cześć, nie mogę teraz rozmawiać” i rozłączyła się. Zawsze byliśmy otwarci i szczerzy to pytam kto to i czemu nie chcesz rozmawiać. Ona mówi - mam adoratora w pracy i jakoś nie wiem co z tym zrobić i nie chcę o tym gadać. Durna zagrywka i shit-test, który teraz bym ogarnął bez problemu. Ale wtedy nie wiedziałem nawet o istnieniu shittestów a redpillowe podstawy to była dla mnie czarna magia. Ale kij z tym mówię sobie. Do żony natomiast - nie chcesz to nie - pogadamy w domu (była z nami wtedy córka i nie chciałem robić z tego dysputy przy dziecku).
Wieczorem, po ułożeniu dzieciaka do spania pytam o co chodzi. Ona mówi, że to nic - nie masz się co martwić. Ty tylko kolega, któremu ona się podoba ale to nic dla mniej nie znaczy. “Tylko rozmawiamy” 😃. Ubodło mnie to bo my rozmawialiśmy coraz mniej i zdecydowanie małżeństwo nie wyglądało jak narzeczeństwo czy ogólnie okres promocyjny po ślubie. Pogadaliśmy o tym chwilę ale nie kleiło się to ani logicznie ani nie czułem w tym szczerości.
Nieco wkurwiony poszedłem sobie do kuchni, wypiłem herbatę i siadłem w ciemności (było już po 22) pomyśleć nad sytuacją.
I gdy tak myśłałem i robiłem retrospekcję pt. “co robię źle?” to zwaliło się na mnie zmęczenie ostatnich dwóch lat, bezsilność młodego ojca i męża, niezrozumienie czego żonie brakuje we mnie, frustracja, że pojawił się jakiś inny facet i ona nim wydaje się zainteresowana dużo bardziej niż mną. I z tej bezsilności zwyczajnie się rozpłakałem. Nigdy przedtem to mi się przy żonie nie zdażyło. Z bólu tak, z powodu emocji nie. Ona to usłyszała i przyszła do mnie i zapytała co się stało. Mówię, że jestem wyczerpany, smutny i pękłem - łzy same po mnie płyną. Zazwyczaj przytulaliśmy się w trudnych sytuacjach i dodawaliśmy sobie otuchy. A wtedy ona… polkepała mnie po przyjacielsku po plecach, powiedziała, że wszystko będzie dobrze i poszła spać. I się zaczeło 😉
Nie będę się rozpisywał o pierdolniku, który żona robiła bo to nie jest moim celem. Opiszę bardziej swoją perspektywę i porażki.
Po tym wiekopomnym wydarzeniu zamiast już sporadycznego seksu pojawił się seks na odpierdol i wymuszony. Zacząłem dopytywać o co chodzi - standardowo: nie rozmawiamy, nie rozumiesz mnie, nie wiem co czuję. No to staram się rozmawiać coraz więcej skoro żona potrzebuje. Mówię o uczuciach do niej i pytam o jej. Chcę być bliżej. Rezultatów się domyślacie. W końcu powstała taka chujnia, że zacząłem chodzić na terapię (żona nie chciała bo ona, oczywiście, twierdziła, że nie potrzebuje). I ciekawe - na początku trafiłem do faceta, który szybko zaczął mnie nakierowywać na myślenie, że walczę z wiatrakami. Poprosiłem, żeby odbyć sesję z żoną. Ona średnio chciała ale prosiłem, prosiłem i przyszła. Pogadała trochę z terapeutą i wyszła po 15 minutach, mówiąc, że nie wie po co tutaj przyszła i nie potrzebuje tego. Ja zostałem. Mówię gościowi, że nie rozumiem. Pytam czy wróci. On mówi, że nie i sugeruje bym zaczął myśleć o rozstaniu. Pogadałem z nim jeszcze ale ogólnie poszedłem oburzony i więcej do niego nie poszedłem - bo przecież po przeczytaniu wielu książek i mądrości w internecie, wysłuchaniu żony, matki i kilku innych pań byłem przekonany, że małżeństwo trzeba ratować - dla dziecka i wyższego dobra.
I zmieniłem terapeutę na terapeutkę - najogólniej to nie trafiłem najlepiej, mimo dobrych opinii tej pani. Strata czasu i pieniędzy - nie będę się mocno rozpisywał bo czytaliście takich historii pewnie wiele. Jeśli chodzi o seks to im dalej w las emocji i wrażliwości tym gorzej - tylko po błaganiach i poniżeniach lub w nagrodę za bycie dobrym, tresowanym pieskiem. Starałm się rozmawiać, mówić o uczuciach, być dostępny na każde zawołanie. Wszystko co mówią poradniki i jeszcze więcej. Ale z jakiegś magicznego powodu chujnia coraz większa i większa. I otwarcie przyznaję, że sam siebie w tamtym czasie nie lubiłem ale ze względu na dobro rodziny i “słuszną” postawę nie musiałem siebi lubić - w imię wyższych, szlachetnych celów warto się przecież poswięcać. 😃
W moim przypadku nadmiar stresu, emocji i wrażeń oraz ich rozdrapywanie i ciągłe wywoływanie doprowadził do choroby jelita - bardzo poważnej choroby. To temat z kolei na inną rozprawkę.
Przyspieszając - po kilku latach, trzech kochankach żony i niekończących się próbach “ratowania” związku odkryłem forum BS. Było to w latach świetności forum (obecna forma tego forum to totalna porażka i przeciwieństwo tego, czym było w 2015-2017, moim zdaniem). Tam chłopaki otworzyli mi oczy. Chłonąłem redpilla związkowego, czytałem książki (na początek Marka a potem Rollo, Glover i wielu innych). Zacząłem dużo lepiej rozumieć siebie, jak zjebałem, co zrobiłem źle, gdzie popełniłem błędy, gdzie przesadziłem, kim jestem i co jest dla mnie dobre a co nie. Rozwód miałem już po roku i dopiero wtedy odetchnąłem - jakbym ktoś głaz mi z ramion zrzucił. W końcu nie muszę być kimś, kim nie jestem. Albo raczej jestem kim chcę być i tak jest dobrze.
Opis powyżej to tylko króciutka, skondensowana wersja - kiedyś może napiszę całą historię. Lub nagram film i opowiem dla potomności 😉
I mój wniosek krótki po tym kurewsko długim opisie. Nie każda kobieta lubi mężczyznę, który się otwiera, mówi o uczuciach, okazuje emocje itd. Są kobiety, które uwielbiają poetów i twórców poezji śpiewanej i są kobiety, ktore lubią harleyowców, siłowniowych pakerów, kierowców monster-trucków czy pilotów myśliwców.
Nie ma uniwersalnego podejścia i nie na każdą damę dobrze działa “otwarty” facet. Tak jak my mamy swoje preferencje, tak one mają swoje.
I najważniejsze czego się nauczyłem - nie starać się naginać do oczekiwań innych i być kimś, kim nie jestem. Lepiej poznaj siebie, wiedz czym grasz i graj jak najlepiej - wtedy masz szansę wygrać dobre życie. Jeśli spłycić to do tylko kobiet i relacji z nimi to jak mawia Rollo - na świecie istnieją groupies i fanki dla każdej męskiej postawy i umiejętności (oprócz zajebistego grania w World of Warcraft).
Gdy zaczniesz grać w nie swojej orkiestrze to każdy się zorientuje, że fałszujesz i nie pasujesz do reszty.
I jeszcze jedno - świat mężczyzny na relacjach z kobietami się nie kończy.