Jest to obraz prosty. Nieskomplikowany. Nie muszę za dużo myśleć, żeby go zrozumieć. Nie muszę mieć doktoratu na ASP i rozumieć pseudoartystycznego bełkotu (sooorrrryyy, łaziłem wczoraj po tej Zachęcie). Po prostu patrzę i widzę. Nie ma w tym obrazie żadnego żartu, żadnej blagi, żadnego wybryku, puszczania niezrozumiałego (dla ludzi bez doktoratu na ASP i niewtajemniczonych w nadzwyczajnie interesujące (not) życie danego malarza) oczka do widza.
Ten obraz jest kontrrewolucyjny, jest reakcyjny. Namalowany w 1980, wisi sobie otoczony tymi pseudo-dziełami sztuki (soooorrrry), jest taki prosty właśnie, taki w stylu “hej zobacz, ładnie namalowane, nie robię z tego chuj-wie-jakiej teorii i nie doklejam do tego swojej rozprawy doktorskiej z obfitą listą cytowań”. Zarazem nie jest to wulgarna pop-sztuka typu Warhol, której zdaje się przyświeca ta sama idea (“nie mam czasu na zgłębianie zakamarków i idiosynkrazji twojej twórczości, chcę po prostu zobaczyć coś ładnego”), ale jednak tamten pop-art wręcz szczyci się odrzuceniem bardziej tradycyjnych, szczegółowych, pracochłonnych technik, które widać na obrazie Tryzny. Normalnie, olej, światłocień, zaskakująco proste tło, kadr jakby trochę “nie bardzo”, ale za to niektóre elementy (dłoń autora) oddane arcyciekawie.
Bez wątpienia obraz ten wpadł mi w oko w dużym stopniu właśnie przez kontrast z otaczającymi go eksponatami w Zachęcie, od 90% z których był po prostu znacznie lepszy, ładniejszy. Nie da się ukryć, że gdyby ten Tryzna wisiał pośród Rembrandtów, Caravaggiów czy Picassów, role by się odwróciły i to on byłby chłopcem do bicia.
Kontekst.