Co prawda, tym razem nie rzadzinę, ale kilka twardych balasów, ale fakt jest faktem. Kupa zrobiona, kupa spuszczona, leci rurami.
Co wrażliwszych przepraszam za ten fekalny wstęp. Ale po obejrzeniu drugiego sezonu Wiedźmina inny mi nie przyszedł do głowy. Bo tym razem jest bardzo średnio, bardzo bardzo, ale w dolnej strefie stanów średnich, a nie jest to aż takie totalne krapiszcze jak w pierwszym sezonie.
Będzie bez większych spoilerów. Dopóki akcja idzie zgodnie z tomem “Krew Elfów”, to bywa ciekawie. Od czasu do czasu. Zdecydowanie zbyt rzadko. Jak się radosna femi - twórczość Lauren Hissrich zaczyna (a jest jej niestety miażdżąca większość), zaczyna się defekacja na pełnej kurwie, za przeproszeniem.
Czego tam nie ma, panie. Prostytutki w Kaer Morhen (WTF?!, miejscu którego lokalizacji prawie nikt nie znał?), jakieś monolity, dolmeny kurwa, sny jak po paru skrętach, dinozaury, kręcące się domki, lochy z Indiany Jonesa itp. idiotyzmy. Potencjał scenopisarski showrunnerki kwalifikuje ją poniżej poziomów najmierniejszego fan - fiction. Albo do popychania karuzeli.
I kastracja. Z one-linerów, z pamiętnych scen, poczucia humoru, którym ta seria się skrzy. Jak i potencjału bohaterów. Od braci Micheletów, przez Sigismunda Dijkstrę. Pełne spektrum.
W sumie zaczyna się to całkiem, całkiem, a wraz z upływem czasu lot z piątego piętra, głową w dół.
Nosz ja pierdolę : //