Rozdział 5
Zakapturzony jeździec zatrzymał swego obładowanego muła na szczycie niewielkiego wzgórza. Zmęczone słońce skrzyło się jeszcze pomarańczowym światłem rzucając coraz dłuższe cienie na schodzącą ku rzece dolinę upstrzoną tysiącami chaotycznie porozrzucanych trupów ludzkich i zwierzęcych. Miecze i włócznie, lance i piki, topory i strzały sterczały bezładnie z ciał i z ziemi a pomiędzy nimi szwendały się bezpańskie psy wyjadając resztki mięsa i kości. Unoszący się fetor zgnilizny zmieszany z dźwiękami jakie wydawały chmary much i kraczące wrony sprawił, że Kim Un Yes zwymiotował.
– Lepiej tam nie podchodź… - usłyszał za plecami, lecz gdy się odwrócił nikogo nie dostrzegł.
Wyjął bukłak przytroczony do siodła swojego muła i wypił kilka łyków. Ciężko oddychał nie mogąc wymazać widoku pobojowiska. Sądząc po smrodzie i stopniu rozkładu ciał uznał, że bitwa musiała się odbyć cztery, może pięć dni temu.
‘Tylko czemu nikt tego nie uprzątnął? Czy to zwycięzca, czy pokonany powinien zająć się swoimi zmarłymi. Zazwyczaj kopało się wielki dół, wrzucało zwłoki i zasypywało bądź też palono, żeby zapobiec zarazie, a tu wszystko leżało i nikt nawet sprawnej broni nie zabrał ani zwłok nie splądrował. Czyżby wszyscy zginęli? A gońcy, posłańcy, szpiedzy? Czyżby nikt nie wiedział o tej masakrze?’ – Myśli krążyły po głowie Kima lecz wciąż nie był w stanie pojąć tego wszystkiego.
Jego podróż z Xi’an, stolicy cesarstwa Chin trwała już ponad miesiąc. Minął Syczuan i Wschodni Tybet i posuwał się teraz wzdłuż rzeki zwanej Brahmaputra w prowincji Asam szukając barki lub łodzi, którą mógłby wynająć ażeby móc szybciej dotrzeć do któregoś portu u ujścia i tam zaokrętować się na statek płynący na zachód. Jako cesarski poseł odbył już wiele podróży, wiele krain oglądał i miast, brał nawet udział w niejednej bitwie lecz takiej rzezi jak w tej dolinie jeszcze nie widział.
Na wzgórze przywiodła go chęć ujrzenia zachodu słońca, z tego też względu zjechał ze szlaku by pośród krzaków porzeczek pomedytować z dala od ludzi. Pewnym było, że tego zachodu słońca nie zapomni już nigdy. Drżącymi rękami wymacał w swych trokach dwa miecze japońskie, jakby ich sama obecność miała mu dodać otuchy, po czym zawrócił muła i ruszył z powrotem na szlak co by czym prędzej jeszcze przed nocą znaleźć tawernę i być jak najdalej od tej koszmarnej doliny.
Tawernę znalazł gdy było już całkiem ciemno, lecz zanim do niej wszedł zaprowadził muła do stajni i tam zdjął z niego wszystkie tobołki, nakarmił go i zgrzebłem przeczesał. Tam zaś w lekkim półmroku łojowych świec i kilku pochodni panował niewielki ruch. Z garkuchni dochodził zapach gulaszu i smażonych ryb.
– Widzę panie żeś wielce utrudzony, spocznij i posil się nieco przed snem. Mamy wyborne ryby z pobliskiej rzeki, świeżutkie, nie to co na południu gdzie wszystko się szybko psuje… - karczmarz przeszedł od razu do sedna
– Nie jestem głodny. Podaj mi tylko co masz najmocniejszego i obdarz nowinami z ostatnich dni.
– Panie, co ja tam wiem, tu w okolicy spokojnie, dzień mija za dniem…
– A o bitwie jakiej wielkiej słyszałeś? – przerwał mu Kim
– Bitwie? – zastanawiał się karczmarz i nerwowo drapał za uchem
Kim Un Yes wyjął zza pazuchy monetę i podał karczmarzowi.
– Aaa! O tej bitwie mówicie… - wiedza nagle jakby na niego spłynęła z samego nieba – tam w kącie w cieniu siedzi taki jeden co brał w niej udział, opowie wam lepiej jak ja co to tylko plotki słyszałem.
Kim odwrócił się i spojrzał we wskazanym kierunku.
– Ja zaniosę panie – karczmarz wziął dzban z mocnym winem i dwa kubki – tylko weźcie i dla niego dla rozwiązania języka, sam pije odkąd się tu zjawił a mnie strach o zapłatę pytać.
– Kim on jest? – ryknął złowieszczo siedzący przy zacienionym stoliku do karczmarza. Siedział zgarbiony ale widać było, że jest postawny i umięśniony.
– Wybacz panie, że przeszkadzam ale ten jegomość chciał się z wami podzielić winem – bełkotał karczmarz nerwowo, postawił naczynia na stole i czmychnął.
– Wypijecie ze mną? – Zapytał Kim i usiadł naprzeciw nie czekając na przyzwolenie.
– Wypić wypiję, wszak niczego innego od paru dni nie robię. Kim żeś jest, że tak ochoczo stawiasz i czego chcesz?
– Nazywam się Kim Un Yes i jestem chińskim posłem. Zmierzam na zachód lecz widziałem dziś w pobliskiej dolinie straszne pogorzelisko po bitwie, które zmroziło mi krew w żyłach, a tyś ponoć tam był i…
– Cholerny papla z tego karczmarza, obetnę mu język… Jeśli mnie szukasz i chcesz odprowadzić do koszar to wiedz, że łatwo ci to nie przyjdzie… - dobrze widocznym gestem położył dłoń na rękojeści miecza. - Zaraz, zaraz… mówiłeś, że jak się zwiesz? – dopiero teraz nieznajomy podniósł wzrok znad stołu wykazując zainteresowanie.
– Kim Un Yes – powtórzył Kim Un Yes
– A niech mnie! Czyżbyś pochodził z Xi’an?
– Tak.
– Mieszkałeś w dużym bielonym domu we wschodniej dzielnicy z matką ale bez ojca?
– Skąd wiesz? – zdziwił się Kim
– I matka mówiła ci, że ojciec nie żyje, że umarł na wojnie?
– Że wyjechał daleko ale reszta się zgadza.
– Nawet podobnyś, ino mniejszy… - nieznajomy przyglądał się Kimowi wyraźnie pobudzony – a matka zwała się Ew Ka Yes?
Kim pobladł na twarzy i nogi mu zmiękły, gdyby nie siedział to pewnie by upadł. Po raz drugi tego dnia doznał szoku i było to o dwa razy więcej niźli dotychczas w jego życiu.
– Nazywam się Tai Son Yes… bracie.