Tekst skopiowany z fb Zygmunta Miłoszewskiego jest cytatem, nie moją wypowiedzią
Od kilku dni możecie Państwo przeczytać, jak to „źli artyści” chcą „okraść biednych ludzi”, poprzez „narzucenie nowego podatku”. Jest to wierutna bzdura, kampania dezinformacji finansowana przez brutalne i chciwe lobby producentów i importerów sprzętu elektronicznego, które uparło się, że Polska będzie białą mapą na mapie Europy (i świata) i że nigdy przenigdy ta branża nie zgodzi się na istniejącą od dekad tzw. opłatę reprograficzną, z której chcemy sfinansować składki ubezpieczeniowe dla najuboższych artystek i artystów. Oczywiście wiemy, że spokojne tłumaczenie trudnych spraw w 2021 roku, kiedy z drugiej strony armia trolii kolportuje nienawistne bzdety (patrz ilustracja) to totalny bezsens, ale ponieważ jesteśmy bezsensownymi działaczami społecznymi, więc razem z Jackiem Dehnelem tłumaczymy jak jest naprawdę.
Artyści żyją, jak prawie wszyscy, z pracy. To znaczy piszą, rzeźbią, malują, komponują, grają na instrumentach i w teatrze – i to sprzedają. Tak, jak sadownik, który sadzi, kopie, opryskuje, zbiera, a potem to sprzedaje. Chcesz mieć jabłko, to musisz je sobie kupić od sadownika. Tyle, że dzieło artystyczne jest wyjątkowym towarem, który praktycznie się nie zużywa; jabłka czy drinka nie skonsumujesz po raz drugi, książkę może czytać wielokrotnie kilka osób; czternaście osób nie zje jednego kawałka tortu, a mogą obejrzeć razem film. I tak dalej. Twórczość różni się od jabłek również w ten sposób, że można ją reprodukować. I z tego wyrasta prawo autorskie: chodzi o to, żeby na tej pracy zarabiał ten, kto ją faktycznie wykonuje, a nie cwaniak, który wchodzi na gotowe przez dziurę w płocie i sprzedaje zajumane – to jest piractwo. Jednak nie każde kopiowanie jest piraceniem, istnieje bowiem dozwolony użytek własny.
Przez wiele lat wyglądało to zupełnie inaczej: jak ktoś chciał sobie skopiować na własny użytek jakieś dzieło, musiał sobie przepisać ręcznie książkę, odrysować obrazek albo, bo ja wiem, zwołać kolegów i wspólnie sobie nagrać tę piosenkę. Technologia jednak się zmieniała – weszły magnetofony, kserokopiarki, przegrywanie kaset video i wypalanie płyt CD – a w końcu wszechświat internetowo-elektroniczny. Okazało się, że dzięki przemianom świata można uzyskać identyczną z oryginałem kopię przy niemal zerowym wysiłku.
I teraz były dwie drogi: jedna absolutyzowałaby prawa autora. Tylko autor ma prawo autoryzować kopie, za każdą z nich trzeba płacić, każde skopiowanie pliku czy ścieżki dźwiękowej byłoby przestępstwem ściganym karnie, jak piractwo. Druga mówiła: hola, hola. Jednak jest społecznie fajnie, kiedy właściciel płyty może sobie zrobić duplikat nie do handlowania na bazarku, tylko na wszelki wypadek (albo do puszczania w samochodzie); że może książkę czy płytę nie tylko pożyczyć cioci czy przyjaciółce, ale nawet ją im w prezencie skserować czy przegra.
Autorom zatem ograniczono ich prawo do decydowania o wykonywaniu takich kopii, równocześnie jednak rozumiano, że po części prowadzi to do ograniczenia zarobków z ich pracy. Wprowadzono zatem kompromisowe rozwiązanie: artyści nie mogą prawnie zakazać wykonywania takich kopii, ale w zamian za to dostaną minimalne ryczałtowe opłaty (w polskim prawie to do 3%) z różnych urządzeń i nośników służących do legalnego kopiowania, przetrzymywania i odtwarzania legalnych kopii. To nie jest podatek, te pieniądze nie trafiają do budżetu, tylko rekompensata, która ma docierać bezpośrednio do społeczności artystów przez organizacje zbiorowego zarządzania. Taka umowa społeczna. Istniejąca – dodajmy – na wszystkich kontynentach, w prawie wszystkich państwach uznawanych za rozwinięte, i to istniejąca od wielu dekad.
W całej Unii Europejskiej oczywiście zmiany technologiczne wprowadzały przez lata rozszerzanie przepisów. Polska, kraj z dykty, tektury i cynfolii po goździku biało-czerwonym, jest bodaj jedynym, gdzie lobbyści wielkich korpo produkujących i obracających sprzętem działali tak skutecznie, że do dziś opłata reprograficzna nadal obowiązuje m.in. za kasety VHS, kasety magnetofonowe czy faksy, ale nie obejmuje urządzeń, na których od dawna oglądamy, odtwarzamy, czytamy: tabletów czy smartfonów. Ma to mniej więcej taki sens, jak gdyby podatnik miał prawo do ulgi podatkowej za internet, ale tylko jeśli korzysta z niego na ZX Spectrum lub Atari. A zatem: przez lata artyści nie otrzymywali znacznej części należnych im pieniędzy z tytułu ograniczenia ich praw autorskich. Jeśli zatem teraz ktoś krzyczy, że artyści „chcą okradać ludzi” to albo nie ma pojęcia i łyka jak pelikan narrację korporacyjnych spindoktorów, albo też cynicznie robi to na ich zlecenie. Jeśli ktoś tu był „okradany”, to właśnie artyści przez korpo, które stać było na lobbing.
*
Dziś rozmawiamy o opłacie reprograficznej, ponieważ w Polsce artyści – w przeciwieństwie do wielu innych krajów Unii – nie mają swojego systemu ubezpieczeń społecznych, który uwzględniałby specyfikę zawodu. Jeśli ktoś nie jest emerytem, nie ma etatu ani też nie jest ubezpieczony przy żonie czy mężu, bardzo często w ogóle nie jest ubezpieczony – bo po pierwsze praca artystyczna jest od lat najgorzej opłacaną gałęzią gospodarki i na ubezpieczenie go nie stać. A po drugie specyfikę pracy projektowej, w której zarabia się czasami raz na kilka lat, ciężko wpasować w schemat działalności gospodarczej. Dlatego też, we współpracy środowiska z Ministerstwem Kultury, stworzyliśmy Ustawę o Uprawnieniach Artysty Zawodowego, która włączy artystów do systemu ubezpieczeń. W skrócie zawodowi artyści płacą sobie sami składki odrobinę niższe niż przedsiębiorcy, a ubożsi dostają do tejże składki dopłatę.
Zależało nam, żeby te dopłaty do ubezpieczeń nie pochodziły z budżetu, bo dość już mamy słuchania o tym, jak to „pasożytujemy” i żebyśmy się „wzięli do porządnej pracy”. Nie jesteśmy zatem jak rolnicy z KRUSem, jak służby mundurowe czy księża z ich funduszem kościelnym, czy przedsiębiorcy z „małym ZUSem”. Wszystkie wyżej wymienione i inne grupy mają swoje zusowskie przywileje finansowane przez budżet. Nasz system ma być finansowany nie z podatków, tylko właśnie z tych pieniędzy, które nam się należą, a których od lat jesteśmy w znacznej części pozbawiani: z rozszerzonej na nowe urządzenia i nośniki opłaty reprograficznej. Jest to rozwiązanie eleganckie, społecznie odpowiedzialne, wspomagające potrzebujących, a nie nieliczną grupkę dobrze zarabiających (artyści zarabiający średnią krajową i lepiej na tych dopłatach nie skorzystają). A przede wszystkim: fundujemy je sobie za swoje, nie za cudze. Państwo, aktualizując opłatę reprograficzną, po prostu przywraca należne nam pieniądze. I pozwala nam przeznaczyć je na pomoc dla najbardziej potrzebujących w naszej grupie zawodowej, czyli ludzi żyjących za kasę poniżej (nieraz: grubo poniżej) średniego miesięcznego wynagrodzenia. A nie Maryli Rodowicz, Zenka Martyniuka, Patryka Vegi. Czy podpisanych poniżej.
Musimy się też odnieść do zarzutu, że jeśli firmy zostaną zmuszone uiszczać opłatę, to ceny sprzętu poszybują w górę, dzieci nie będą mogły chodzić do szkoły online i w ogóle armageddon. Jest to taka sama prawda, jak straszenie kilka lat temu, że po wprowadzeniu opłaty ekologicznej pralki zdrożeją, a ludzie będą chodzili z brudnymi gaciami nad Wisłę. Uiszczanie opłaty (w projekcie ustawy maksymalnie 4 proc. ceny hurtowej) każdy koncern technologiczny ma wkalkulowany w biznes, tak samo jak VAT, podatek dochodowy i koszt mikroprocesora – i wszędzie płacą, rozumiejąc, że bez naszej pracy ich urządzenia znacznie tracą na atrakcyjności. Zabawne, że na polskich stronach Apple’a widnieje informacja, że „cena urządzenia zawiera stosowne opłaty na rzecz organizacji zbiorowego zarządzania prawami autorskimi”. Bo nikomu nie przyszło do głowy, że wielka gospodarka Unii Europejskiej robi najbogatszym, najpotężniejszym, najbardziej upasionym na pandemii korpo świata prezent kosztem swoich obywateli.
Jacek Dehnel i Zygmunt Miłoszewski