Ja, Luis Maria Monroy de Villalobos, byłem pojmany przez Turka, i nadal bym cierpiał w owym Konstantynopolu, który oni nazywają Stambułem, gdyby nie łaska Najwyższego Pana w niebiosach. On bowiem zezwolił mi na ucieczkę od owego nieszczęścia, żebym mógł o nim opowiedzieć. Chciałbym więc, aby moje nieszczęście i moja ucieczka były z korzyścią dla naszego Króla Katolickiego, żeby nie uległy zapomnieniu, tylko stały się przykładem i nauką dla tych, którzy będą się chcieli czegoś dowiedzieć.
Piszę te stronice nie po to, żeby chwalić moją nędzną osobę, ale dla chwały Pana, który może wszystko, który ochronił mnie przed złem i niebezpieczeństwem, przywiódł z powrotem do ojczyzny, gdzie spotkała mnie wielka łaska, na jaką nie zasłużyłem, i zlecenie dania świadectwa, opowiedzenia o perypetiach, które mnie spotkały, w taki sposób, żeby wielu się o nich dowiedziało.
Urodziłem się w Jerez de los Caballeros i zostałem ochrzczony w kościele Świętego Bartłomieja Apostoła, patrona mojego szlachetnego miasta. Pan Bóg pobłogosławił mnie dobrymi i miłosiernymi rodzicami. Byłem trzecim i najmłodszym dzieckiem, dorastałem pod ich czułą opieką w domu, w którym mieszkaliśmy, a który należał do mojego dziadka, don Alvara de Villalobos Zuniga. Dziadek mój podobnie został pojmany w niewolę i wywieziony na ziemię Maurówza wierną i odważną służbę cesarzowi, aż w końcu został uwolniony przez dobrych braci zakonu miłosierdzia, dzięki czemu mógł powierzyć duszę Panu Bogu na chrześcijański sposób, w domu, we własnym łożu, w przytomności tych , co go tak bardzo kochali – dzieci, wnuków i służby.
Nie tak szczęśliwie zakończył swoje dni mój szlachetny ojciec, don Luis Monroy, który był kapitanem tercjarzy i zginął na galerze, płynąc do Bugii wraz z flotą, która miała odzyskać Algier z rąk Ulucha Alego. Turcy zaatakowali wielką siłą ludzi i okrętów, zatapiając sporą liczbą naszych statków, a mój biedny ojciec zginął z powodu odniesionych ran albo zatonął; nie udało się odnaleźć jego ciała.
Brał w tym udział również mój starszy brat, Maximino Monroy, który mając większe szczęście, salwował się, płynąc, mimo że miał zdruzgotaną lewą nogę. Wyłowiła go chrześcijańska galera. Nie udało się jednak uratować nogi, więc musiał zrezygnować z walki zbrojnej i wrócił na rodzinną hacjendę.
Mój drugi brat, Lorenzo, wstąpił do klasztoru w Guadalupe i stał się bratem zakonu hieronimitów. Dziś oddany jest modlitwie i licznym zajęciom właściwym dla swojego stanu – miłosierdziu wobec biednych, trosce o chorych i pielgrzymów, którzy przybywają, żeby się pokłonić do stóp Naszej Pani.
Mnie przypadło posłuszeństwo wobec ostatniej woli mego ojca, zapisanej w kodycylu jego testamentu, a była ona taka, że miałem służyć memu wujowi, siódmemu panu de Belvis, który zdawał mu się najbardziej wskazany do tego, żeby mi dać odpowiednie wykształcenie wojskowe, był bowiem kawalerem cesarza i zawziętym wojownikiem. Jednakże gdy przybyłem do pałacu rodziny Monroy, okazało się, ze ten szlachetny krewniak zmarł, pozostawiając spadek swojej jedynej córce, mojej ciotce, doni Beatriz, żonie hrabiego de Oropesa, na którego służbę wstąpiłem jako paź w alkazarze, pałacu świadczącym o zamożności feudała.
Byłem jeszcze chłopięciem, ledwie piętnastoletnim, gdy Pan Bóg uczynił mi wielką łaskę i pozwolił ujrzeć na własne oczy i podać kielich z winem ni mniej, ni więcej tylko cesarzowi Karolowi podczas jego wypoczynku w rezydencji moich państwa, znajdującej się w Jarandilla. Najjaśniejszy czekał na zakończenie robót budowlanych w skromnym pałacu, jaki wybudował sobie w Yuste, żeby mieć gdzie dokończyć żywota, odprawiając pokutę za grzechy.
Gdy osiągnąłem stosowny wiek, wyruszyłem do Caceres, żeby oddać się pod rozkazy don Alvara de Sande i w ten sposób rozpocząć karierę wojskową. Teraz wydaje mi się, że Pan Bóg pomógł mi znaleźć się pod rozkazami najlepszego generała na świecie i służyć pod najzaszczytniejszą banderą, najpierw w Maladze, a potem w Mediolanie, idąc tą samą drogą co mój ojciec i stacjonując w tych samych co on zimowych koszarach.
Pod koniec 1558 roku do Asti dotarła wieść, że cesarz, nasz pan, zmarł w Yuste i że władzę przejął jego pierworodny, don Filip II, zostając królem Obojga Hiszpanii. Było tak, jakby zamknął się stary świat i otworzył nowy. Na wiosnę następnego roku podpisano w Cateau-Cambresis pokój z Francuzami.
Spokój, jaki oznaczał ten rozejm dla wojsk Flandrii i Lombardii, dał szansę chrześcijanom na marsz w celu uwolnienia Trypolisu z rąk afrykańskich Maurów, wspomaganych przez Turka. Do tej bitwy zgłosił się rotmistrz polowy don Alvaro de Sande, który natychmiast wyruszył z Mediolanu ze wszystkimi swoimi rycerzami.
Szybko rozpoczęły się działania wojenne i hiszpańska armada wyruszyła z Genewy pod dowództwem hrabiego de Sessa. Zatrzymaliśmy się w Neapolu na czas wystarczający, aby dołączyło do nas siedem morskich galer Sancho de Leivy i dwie Stefano di Mare, ponadto około dwóch tysięcy weteranów z poprzednich wojen. Pierwszego września przybyliśmy do Messyny, jednocześnie z weneckimi szwadronami księcia Dorii i sycylijskimi pod sztandarem don Berenguera de Requesens, papieskimi, florenckiego doży oraz markiza Terranovy.
Taka liczba statków i ludzi obeznanych w sztuce wojennej nie wystarczyła, żeby wspomóc chrześcijan broniących wyspy Dżerby przed falą morysków, atakujących wszystko i napływającą z Afryki, tak samo jak przed wielką turecką armadą, która podeszła od strony morza na pomoc mahometańskim królikom.
Biegł nieszczęsny 1560 rok, dobrze to pamiętam, bo właśnie skończyłem dziewiętnaście lat. Co za nieszczęsny czas mojej młodości! Zostałem w tak młodym wieku starszym doboszem mediolańskiego pułku i wyłaniała się przede mną świetlana wojskowa przyszłość, jednak Pan Bóg zezwolił na sromotną klęskę naszych wojsk.
Chrześcijańska flota prawie przestała istnieć, walka została przegrana, mogłem więc ujrzeć na własne, jeszcze niedoświadczone oczy upokorzenie naszych największych generałów przed niewiernymi. Jak również ogrom martwych rycerzy – około pięciu tysięcy, którzy padli po naszej stronie, a ich ciał diaboliczni Turcy ułożyli stos, o którym do dzisiaj się mówi, że był widziany z morza przez marynarzy płynących wzdłuż wybrzeża.
Umknąłem śmierci ale nie niewoli, która staje się udziałem tych, co uratowali życie po klęsce na obcej ziemi. I wpadłem w ręce zażartego wojownika zwanego Dromux Arraez, który zabrał mnie na swym galeonie najpierw do Susy, potem do Konstantynopola, nazywanego przez niewiernych Stambułem, a gdzie Wielki Turek ma swój dwór.
W mieście tym musiałem robić to co wszyscy jeńcy: być posłusznym, uciekać od niebezpieczeństw, znosić cięgi, unikać prawie wszystkiego, żeby zachować własną godność i honor, a to niemało, gdyż nie ma kawalera, dobrego chrześcijanina, któremu by się udało zachować cnotę i wstyd wśród ludzi o tak innych obyczajach.
Choć muszę wyjaśnić, że była jedna dobra strona tej niewoli, a mianowicie nauczyłem się muzyki. Turcy niebywale cenią grę na instrumencie, śpiew i recytacje. Tak bardzo lubią taką sztukę, że bardzo dbają o trubadurów i poetów, darzą ich wielkim szacunkiem, traktują nieomal jak rodzinę, goszczą w swoich domach i pałacach, obdarowują szatami, pieniędzmi i klejnotami, gdy tylko strofy pieśni docierają do ich dusz, budząc wzruszenie, uczucie nostalgii i wspomnienia.
Tak bardzo pochłonęło mnie to zajęcie, że nie tylko moi panowie byli ze mnie zadowoleni, ale też stałem się sławny pośród najważniejszych dostojników na sułtańskim dworze. Po kilku latach cieszyłem się uznaniem wśród służby niejakiego Dromuxa Arraeza i miałem swobodę poruszania się , mogłem wychodzić poza teren jego posiadłości. Dzięki temu byłem na bieżąco poinformowany o wszystkim, co działo się w Stambule, miałem kontakty z innymi chrześcijanami tam mieszkającymi. Większość to byli Wenecjanie, ale też neapolitańczycy, Grecy, a nawet Hiszpanie. Dzięki nim posiadłem dużą wiedzę o szlakach handlowych i rozmaitych towarach. Miałem też szczęście zawrzeć znajomość z ludźmi prowadzącymi podwójne życie. Byli oni brani tam za kupców, ale potajemnie służyli naszemu Królowi Katolickiemu, posyłając mu wieści i informując chrześcijańskie władze o wszystkim, co knuł Turek, żeby zaszkodzić Hiszpanii.
Gdy zawarłem bliższą znajomość z tymi szpiegami, oznajmili, że wydaje im się roztropne, abym udawał zainteresowanego religią mahometańską i fałszywie wyparł się wiary, w której zostałem ochrzczony. Zgodziłem się, żeby odnieść jak największą korzyść dla słusznej sprawy. Zrozumiałe jednak, że stałem się Maurem tylko z pozoru, ale nie wewnątrz duszy, w której zawsze zachowałem głębokie oddanie Naszemu Panu Jezusowi, Najświętszej Panience i wszystkim świętym.
Ta sztuczka bardzo mi się udała, mój pan był zachwycony, że stałem się Turkiem, i od tamtej pory nie uważał mnie już za niewolnika, ale traktował jak ukochanego syna. Dałem się obrzezać i przyjąłem ich zwyczaje. Nauczyłem się arabskiego i pogłębiłem umiejętność grania na instrumencie zwanym przez nich saz. Po niedługim czasie recytowałem z pamięci mahometańskie wyznanie wiary, skrupulatnie wypełniałem obowiązki ismaelitów, nie po pomijając żadnej z pięciu modlitw przez nich odmawianych ani też ablucji, pozwoliłem też, żeby zamienili moje chrześcijańskie imię na saraceński przydomek Cheremet Ali. Dzięki nowej tożsamości i zadowalając wszystkich wokół, prowadziłem bardzo wygodne i łatwe życie w państwie, w którym jeńcy straszliwie cierpią. I miałem okazję zdobyć mnóstwo doskonałych informacji, które, jak zaraz opowiem, bardzo się przysłużyły chrześcijańskiej sprawie.
Ledwie minęło pięć lat mojej niewoli, gdy mój pan Dromux Arraez, wezyr na dworze Wielkiego Turka, popadł w niełaskę. Któryś z jego ludzi go zdradził i wrogowie skorzystali z okazji, żeby go oczernić przed sułtanem. Został wtrącony do więzienia, osądzony i skazany na karę śmierci. Ścięto mu głowę, zatknięto na pikę, skonfiskowano majątek, a służbę i dobra wystawiono na sprzedaż.
Ja zostałem kupiony przez bardzo ważnego ministra, który będąc przyjacielem wielu śpiewaków i poetów, słyszał od nich o mnie. Ten dostojnik, którego nazywali nisanji, był ni mniej, ni więcej tylko strażnikiem pieczęci Wielkiego Turka i zajmował się najważniejszymi sprawami w rządzie sułtana.
Zmieniłem dom, ale nie zajęcie, gdyż nadal byłem trubadurem, Turkiem na zewnątrz, chrześcijaninem wewnątrz, i szpiegowałem, co tylko mogłem.
Zajmowałem się tym z wielkim zapałem i odniosłem sukces. Okazało się, że pierwszy sekretarz mego nowego pana był również szpiegiem tego samego konfraterstwa co ja. Choć nie wiedziałem o tym, dopóki Bóg na to nie zezwolił. Ale dzięki sekretarzowi dotarła do mych uszu wiadomość, że Wielki Turek zamierza siłą całej swojej floty zaatakować Maltę.
Zaprzysiężeni z sekretnego bractwa bardzo się postarali, żebym mógł jak najprędzej przekazać wiadomość. Zaokrętowałem się więc na galeon niejakiego Melqiadesa de Pantoi i popłynąłem bez żadnych przygód na wyspę Chios.
Już widziałem chrześcijańskie wybrzeże i nie posiadałem się ze szczęścia, gdy zmieniły się wiatry i moje życie oraz misja znalazły się w niebezpieczeństwie. Okazało się, że Grecy, na których okręcie płynąłem do Neapolu, posłuchali podszeptów diabła i oddali mnie w ręce weneckiej władzy, która rządziła na owych wodach. Ci uznali mnie za renegata i zdrajcę, więc przekazali hiszpańskiej sprawiedliwości na Sycylii. Wśród moich rzeczy znaleziono dokumenty z pieczęcią Wielkiego Turka, więc zostałem przekazany Świętej Inkwizycji. Jej przedstawiciele zauważyli, że jestem obrzezany, i nie dali wiary moim tłumaczeniom.
Próbowałem po kilkakroć ich przekonać, że jestem chrześcijaninem. Nie słuchano mnie. Wszystko się przeciwko mnie sprzysięgło. Byłem przesłuchiwany i torturowany. Lecz nie mogłem powiedzieć prawdy, przedstawić swojej historii, bo przysięgłem na Krzyż Pański, że nikomu nie wyznam, że jestem szpiegiem, nawet chrześcijanom, tylko i wyłącznie wicekrólowi Neapolu albo samemu królowi.
Panowie inkwizytorzy zawsze mnie pytali o to samo: czy wyrzekłem się wiary, jakie ceremonie praktykowałem w mahometańskiej sekcie, co wiem na temat Mahometa, jego kazań, Koranu, czy pościłem podczas ramadanu… I to wszystko podczas tortur zadawanych na żelaznym łożu.
Nie widząc wyjścia z tak straszliwych opałów, oddałem się pod opiekę Najświętszej Panienki z Guadalupe, z bólem serca i wielkimi łzami. „Panienko – modliłem się – zajrzyj w głąb mej duszy. Ulituj się nade mną, nędznym grzesznikiem! Dokonaj cudu, Pani!!!”
Cierpiałem z powodu tortur, ale też dręczyła mnie myśl, że bezpowrotnie przepadnie szansa na to, by moje informacje dotarły do uszu Katolickiego Króla, i by na czas udał się z pomocą Malcie.
Matka Boska wysłuchała moich błagań, gdyż kolejny spowiednik, odziany w habit świętego Franciszka, uwierzył mi i wysłał wiadomość do wicekróla. Niebawem pojawił się ów szlachetny pan we własnej osobie, a będąc obznajomiony w szpiegowskich sprawach, od razu odgadł, że moje usta nie kłamią, jak również, że moja dusza przechowuje bardzo cenną tajemnicę.
Informacja jaką wiozłem z Konstantynopola, dotyczyła tego, że w marcu miała wypłynąć na podbój Malty turecka armada pod dowództwem kapudana Pijala Paszy, z ponad sześcioma tysiącami janczarów na pokładach, ośmioma tysiącami spais, taką ilością broni i amunicji, żeby oblegać wyspę przez pół roku bez mała, dołączyć zaś mieli do nich bejlerbej Algieru Sali Pasza oraz Dragut ze swoimi korsarzami. Gdyby podbili Maltę, następna padłaby Sycylia, Italia i wszystko, co mieliby po drodze.
Dzięki tej informacji Katolicki Król mógł na czas przygotować niezbędny sprzęt wojenny. Wysłał rozkazy i zaopatrzenie do kawalerów zakonu maltańskiego, żeby jak najszybciej wzmocnili fortyfikacje wyspy i opracowali jej obronę. Rozkazał również, aby na morze wypłynęło dwieście okrętów i ponad piętnaście tysięcy rycerzy pod dowództwem don Alvara de Sande.
Brałem udział w zwycięstwie, którym owego chwalebnego dnia obdarzył nas Bóg, i przyniosłem honor nazwiskom, jakie nosiłem jako chrześcijanin, Monroy i Villalobos, nazwiskom mego ojca i dziadka, za których przykładem poszedłem walczyć jak prawdziwy rycerz.
Malta pozostała chrześcijańska i dobra nowina szybko się rozeszła. Niebawem dotarła do uszu rzymskiego papieża, który wezwał przed swoje oblicze ważnych generałów i zwycięskich kawalerów, żeby ich pobłogosławić za odważne stawanie w obronie świętej chrześcijańskiej wiary.
Moi przełożenie uczynili mi wielką łaskę, zabierając mnie ze sobą w nagrodę za informacje, jakie przywiozłem z Konstantynopola, a dzięki którym bitwa była zwycięska. Wyruszyłem więc do Rzymu, centrum chrześcijaństwa, na statku, który posłał wicekról, aby spełnić wyzwanie Jego Świątobliwości. Dotarliśmy do najpiękniejszego miasta na świecie i podjęliśmy zwycięski marsz jego ulicami niosąc sztandary, flagi i odznaki naszych wojsk.
Dzwony biły na mszę w największym kościele tego miasta, Bazylice Świętego Piotra. Moja dusza uleciała, a nogi drżały z wrażenia na dźwięk dzwonów, bębnów i okrzyków zgromadzonej gawiedzi.
Z daleka ujrzałem papieża Piusa V na tronie, na głowie miał trzy korony. Przemówił po łacinie, jednak z daleka nie dosłyszałem słów, po czym pobłogosławił wszystkich stosownie do okoliczności. A potem, po rozdaniu zwycięzcom wielu prezentów, Jego Świątobliwość wręczył don Alvarowi de Sande trzy ciernie z korony Naszego Pana.
Obsypanie tyloma zaszczytami przebywaliśmy w Rzymie przez cztery dni, po czym popłynęliśmy do Hiszpanii, do Malagi, gdzie król, nasz pan, przywitał nas osobiście i również obdarzył wieloma zaszczytami w podzięce za zwycięstwo.
Zostałem w tym porcie i koszarach dość długo, żeby wzmocnić się i uleczyć od pewnej słabości członków i gorączki, na jakie zapadłem. Skorzystałem z okazji i złożyłem prośbę do Jego Wysokości o wydanie rozkazu Świętej Inkwizycji, żeby mnie uwolniono od zarzutów, przywrócono cześć i zapisano ponownie pod chrześcijańskim imieniem w księgach genealogicznych, żebym nie miał więcej kłopotów z powodu oskarżeń, jakie na mnie spadły i tortur, jakim mnie poddano sądząc, że jestem renegatem i apostatą.
Królewscy sekretarze zrobili, co trzeba i w końcu zdrów na ciele i duszy wyruszyłem z pielgrzymką do sanktuarium Najświętszej Panienki z Guadalupe, żeby złożyć wota i okazać wdzięczność za uwolnienie mnie z tylu opresji.
Po spełnieniu obietnicy szczęśliwie powróciłem do Jerez de los Caballeros, do domu, gdzie rozpoczęła się historia, którą teraz opisuję będąc posłusznym rozkazowi Waszej Wielmożności, w żadnym wypadku nie dla własnej chwały, ale dla większej chwały Bożej, gdyż sława i wielkość ludzka nie jest nic warta, jeśli nie służy jako dobry przykład i wzór dla innych. Cieszy mnie zapewnienie Waszej Wielmożności o tym, że moje stronice pomogą innym duszom. Wznoszę modły do Boga, żeby tak się stało.
Uniżony sługa Waszej Ekscelencji
Luis Maria Monroy
A teraz jak się komuś spodobało to polecam sięgnąć po powieść historyczną Jesusa Sancheza Adalida o przygodach Luisa Marii Monroya de Villalobos.