Jak mówię, tak robię. Zawsze.
Na prośbę @Jasnie_wielmozny i innych osób, którym pomysł wydał się interesujący w tym temacie chciałbym zarysować tę technikę (o ile można ją w ten sposób nazwać), bo najprawdopodobniej sam ją wymyśliłem.
Na początku parę słów wstępu dla lepszego zrozumienia całości i zarysowania sytuacji.
Nigdy nie ukrywałem, że przeszedłem proces zmiany mentalnej, w wyniku którego stałem się innym człowiekiem, niż kiedyś. Zmieniło się wiele, prócz “hardware”. To co “w środku” zostało takie samo, podobnie jak ogromny dystans wobec siebie, świata i poczucie humoru. Innych wielu zalet nie posiadam i w sumie niewiele umiem, jak już pisałem, co szczerze przyznaję. Tak, szczerość, przede wszystkim przed samym sobą jest kluczowa. Gdzie jesteś, gdzie byłeś i/lub gdzie docelowo chcesz być. Cały ten proces kosztował mnie grubo ponad milion złotych w akcjach typu sfałszowanie testamentu na moją niekorzyść przez dalszą rodzinę, ja również nietrafionych inwestycjach w kolejnych latach.
Tak, cenna to była lekcja (z testamentem) szczególnie gdy jesteś jeszcze młody, głupi i biedny - jak ja wtedy. Do inwestycji pretensji nie mam, bo to zawsze ryzyko.
Odrobiłem dawno z nawiązką.
Z mojego bananowego liceum nie wyniosłem żadnych kontaktów towarzyskich, prócz niechęci, a nawet obrzydzenia i niesmaku do ludzi. Byłem tam na samym dole społecznej hierarchii która i wtedy (mam obecnie 41 lat) była odczuwalna, tj. w latach 90-tych. Jak jest w takim miejscach dla ludzi podobnego do mnie wtedy pokroju, trudno powiedzieć. Zapewne jeszcze gorzej, signum temporis.
Pierwsze próby randkowania podjąłem dopiero na studiach. Zupełnie inni ludzie, zupełnie inne środowisko. O wiele bardziej zróżnicowane. Dobrze je wspominam, odżyłem. Dlatego postanowiłem poszukać kogoś ciekawego, mimo bycia w dalszym stopniu idealnym okazem przeciętności (albo gorzej). Albo lepiej, nie wiem. Siebie zawsze oceniałem najbardziej krytycznie, co trwa do dziś. Zacząłem się sobie samemu podobać sporo po 30-tce. I rozpocząłem poszukiwania. Plany, analizy, rozpisywanie sobie w głowie potencjalnych sytuacji, akcji, reakcji na moją akcję. Kuriozalne to było. Jakby w filmie pornograficznym ktoś po ostatnich scenach oczekiwał ślubu : )
Wszystko było zaplanowane perfekcyjnie. Idealnie (w mojej głowie). Ale gdy przychodziło co do czego i wtedy pojawiał się on. Strach. Pierwotny, paraliżujący strach i to strach tego stopnia, w którym drżą Ci ręce, dygoczesz od środka. Popieprzone to było po całości, ale tak to właśnie wyglądało i nic nie zamierzam ukrywać. Naprawdę, nie przypominam sobie bym się tak w życiu kiedykolwiek bał, jak przed pierwszą randką, tj. przed pierwszą pozytywnie przyjętą przez kobietę propozycją spotkania ze mną. Podobny strach, ale jednak innego rodzaju odczuwałem w momencie napadu na mnie wiele lat później, kiedy mogłem zabić napastnika pociągnięciem spustu i zależało to tylko ode mnie. Wtedy się tylko porzygałem po fakcie. W takich sytuacjach sekunda Twojego życia urasta do minut, a czas wydaje się zatrzymywać.
Z perspektywy ponad dwóch dekad może wydawać się to zabawne i nawet mnie to czasem obecnie bawi, jak sobie to przypominam, ale wtedy zupełnie nie było mi do śmiechu. Sami powiedzcie - czy normalne jest, że przed spotkaniem z kobietą musiałem wypić pod rząd dwie kieliszki wódki, by ręce przestały mi się trząść, po czym pół godziny z rzędu usuwać alkoholowy zapaszek myciem zębów i gumą do żucia? Nie, nie jest. Irracjonalny strach niszczy marzenia, plany, jest największym blokerem i Twoim demotywatorem.
Spotkanie było miłe, ale jednorazowe. Jak większość moich ówczesnych randek. Zanim doszło do kolejnego, proces odbywał się analogicznie. Planowanie, analizowanie, powracający paraliżujący strach, który powoduje że opadasz z sił i wszystkiego Ci się odechciewa. Że pewnie znów będzie tak samo. A jeżeli będzie tak samo, to czy naprawdę warto? Warto znów narażać siebie na taką jazdę po własnej psychice? Tak siebie sam wtedy pytałem “w środku”.
Stara prawda mówi, że szaleństwem jest robić non stop to samo i oczekiwać odmiennych rezultatów. Żyłem więc dalej normalnie, spędzając czas ze swoją paczką przyjaznych mi ludzi, łażąc wspólnie na domówki, imprezując, tocząc “nocne Polaków rozmowy” i jajogłowe dyskusje o ważkich problemach świata, grając w gry komputerowe i planszówki. Ot, nerdoza po całości.
Trzeba było to przerwać i wymyślić coś na przełamanie, samo chciejstwo nie wystarczy. Nie wystarczyło powiedzieć sobie “nie bój się”. Nie pomagało. Próbowałem. Znów było to samo. Czas było na coś bardziej radykalnego. A trzeba było to zrobić na podstawie moich dotychczasowych doświadczeń i rzeczy, z których przez wiele lat czerpałem najwięcej, tj. książek i gier komputerowych. W tym przypadku pomogły mi te drugie.
Rzut izometryczny. Podstawowy obraz prezentowania rozgrywki w wielu produkcjach z lat 90-tych, jak i późniejszych, chociażby w ukochanych przeze mnie Falloucie i Baldur’s Gate. Drugi mój ulubiony typ kamery to TPP, czyli perspektywa trzecioosobowa. Jestem w niej bohaterem, odgrywam daną rolę, a jednocześnie nie jestem, widzę go w całości, jego sylwetkę, zachowanie, ubiór, reakcje i mam nad tym pełną kontrolę. Robi, co mu każę. Jest w pełni zależny ode mnie. Jest mną, ale jednocześnie nie jest. W rzucie izometrycznym mam pod kontrolą większy kontekst sytuacyjny, o wiele łatwiej mi będzie zaplanować każde działanie. Strategiczne podejście do rozwiązania mojego problemu, nie tylko w danej rozgrywce.
Powiedziałem wtedy sobie coś w stylu “zaraz zaraz, musisz coś z tym zrobić”. Jak przekuć własne atutu, tj. dystans, poczucie humoru, umiejętność bycia duszą towarzystwa wśród osób, które znasz ponad swoją wizualną mierność i wyeliminować największego skurwysyna - blokera, ten paraliżujący strach. Strach, odbierający chęci do życia i działania.
I rozpocząłem próby. Prywatne “treningi”. Wewnętrzne, początkowo w zupełnie neutralnych sytuacjach. Towarzyskich, z kolegami, z koleżankami na gruncie neutralnym. Takich rozmów. Ja to jednocześnie nie ja. Rozmawiam ja, ale kontrolując jednocześnie swój avatar, wykreowaną postać. Widzę całą sytuację swoimi oczami, ale jednocześnie widzę ją zewnątrz, dostrzegam dwie rozmawiające osoby. Ja ją kontroluję. Ja jestem za nią odpowiedzialny, ale… nawet jak coś pójdzie nie tak, to co się stanie. Sam powiedz. Co się stanie, jak coś pójdzie nie tak? Przecież to tylko gra, sandbox.
Nic się nie stanie. To tylko gra, w której kontrolujesz swojego awatara i niezależnie od efektu procesu chcesz się po prostu dobrze bawić. Finał jest rzeczą najmniej istotną. Ciesz się nim, ciesz się procesem. Dobrze się baw.
Tak, chciałem się dobrze bawić. I zaczęła dziać się magia. Ściskanie w dołku, drżenie, załamywanie głosu stopniowo zaczęło znikać, aż pozbyłem się go całkowicie. Strach, zamiast demotywować stał się miłym dreszczykiem emocji, typu “co dziś ciekawego się przytrafi?”. Długo to trwało, zanim w sobie to w pełni wyprostowałem. Dodatkowo w tym czasie wszedłem w mocniej w NLP, którego jedno z haseł pozostało na zawsze w mojej pamięci: “porażki nie istnieją, istnieją tylko informacje zwrotne”.
Święta racja. Istnieje tylko informacja zwrotna. Od Ciebie zależy, co z nią zrobisz dalej.
Wykorzystywałem tę “technikę” wielokrotnie, nie tylko w kontekście DM, ale przed różnymi stresującymi sytuacjami życiowymi, nawet tak prozaicznymi jak pierwsza w życiu podróż samochodem kilkaset kilometrów.
Los nagradza przygotowanych.