Istnieje taki mechanizm: jeśli matka ma żal do ojca danego dziecka to może projektować na dziecku albo żal do ojca lub/i obarczać strachem. Mówię tutaj o sytuacjach gdy ojca już nie ma lub mechanicznie nie było możliwości wcześniej wyegzekwować od niego odpowiedzialności.
Pytam ponieważ upatruje w tym źródło swojego autosabotowania się i problemy z decyzyjnością. Moja matka ma wgrany w mózg strach o wszystko przed wszystkim choć od dawna prowadzi wygodne dostatnie życie. W każdej sytuacji widzi najgorsze scenariusze, jest wiecznie na nie i ma wielkie opory przed zmianami bo kojarzą się jej z niebezpieczeństwem. Nie mam zamiaru jednak naprawiać jej życia i mówić co ma robić, pracuję nad sobą. Miała owszem problemy w życiu ale jak patrzę na nią z perspektywy dorosłego człowieka to widzę, że 50% tego wszystkiego dałoby się uniknąć jeśli
-terapia osoby współuzależnionej, uzależnionej również ale nie tak hardkorowo
-dda klasyk
Do tego ogólna praca nad sobą matka nie może sobie przebaczyć paru rzeczy na samo wspomnienie o terapii drze się na mnie, że robię z niej wariatkę (co mnie w sumie bawi) i że jak mogę przyrównywać ją do chorych osób, osobę z jej pozycją (XD w chuj).
Zdałem sobie sprawę, że jeśli matka ułożyła by te rzeczy większość problemów w jej życiu zgasiłaby jak peta wiele lat temu. A tak traumy, rozedrganie, alkoholizm, bardzo niskie poczucie własnej wartości, współuzależnienie, próby samobójcze, strach przed zmianami. W tym Jasny patrzący na to wszystko.
Markotność, wycofanie, przepracowałem wyparłem już dawno. Widzę jednak, że zostało wieczne czarnowidztwo już na szczęście częściej spychane przez siłę i wiarę, ale jednak zostało. To czarnowidztwo sprawia, że sam sobie odbieram impet, autosabotuje różne plany i powielam schematy. Najgorsze że to bardzo kontrastuje mi z tym, że potrafię być ostro przebojowy ale jest pula dziedzin w którym jestem jak zbite dziecko.
Absolutnie się na takie gówno nie zgadzam i zamierza to ostatecznie wyeliminować. Mam w sobie ogromny głód życia i wiem, że stać mnie na wiele (via mój zamknięty wątek na tym forum) widzę, jednocześnie że sama myśl o sobie wielu sytuacjach wydaje mi się nierealna lub klasyk “nie zasługuję na to” - choć paradoksalnie wiem, że to robaki w mojej głowie a nie prawda.
Jakiś czas temu doszedłem do wniosku z którego nie ukrywam jestem dumny. Podczas wizyty w domu i pomocy w remoncie matka zaczęła wyzywać mnie dokładnie takimi samymi inwektywami jak ojca wybitnego nie remonciarza. Tembr głosu, tonu, słowa wszystko to samo oczywiście nie pierwszy raz ale pierwszy raz to “usłyszałem”. Jak mnie fantastycznie olśniło zrozumiałem, że matka gardzi mną jak ojcem nie jestem dla niej jakimś tam archetypem mężczyzny, pogardza mną podświadomie. Powiedziałem jej o tym, że bez żalu ze swojej strony to rozumiem i niech to przemyśli. Zaczęła zaprzeczać, że ona mnie podziwia (sztuka bla bla) i jak mogę tak mówić. Wyjaśniłem spokojnie, że nie mam żalu bo to poza nią póki czegoś z tym nie zrobi i tego nie kontroluje. Ale poczułem się wtedy wolny to były resztki myślenia tego, że ja coś tam muszę przez wzgląd na matkę. To wszystko w jej głowie i chuj mi tam do tego. Co nie zmienia faktu, że X lat sączenia tego szamba odbił się na mnie i muszę to wypompowywać.
Zapraszam do dyskusji nie ukrywam liczę na trafne spostrzeżenia mądrych głów.