Na mnie bardzo mocne wrażenie zrobił “Statek” Waldemara Łysiaka, reklamowany wówczas (a może anty-reklamowany), jako powieść antykobieca.
Główny bohater próbuje odnaleźć miłość swojego życia, kobietę nieuchwytną i nieosiągalną - drugą żonę swojego ojca a własną macochę. W miarę rozwoju akcji, nabiera coraz większej świadomości na temat prawdziwej (zdaniem pisarza) natury kobiecej.
Chłonąłem tę książkę, jak gąbkę. Miałem dzieścia parę lat, byłem tuż po rozstaniu z kobietą i wylewający się z niej blackpill, ujęty pięknym, powieściowym językiem stanowił muzykę dla mojej zranionej duszy.
Z perspektywy czasu oceniam jednak, że byłem zbyt dużym gówniarzem, żeby książkę zrozumieć. Właściwie jedyną naukę, jaką z niej wyniosłem, to że “baby to chuje”.
Niestety refleksji na temat tego, jaki ja sam jestem w relacji do kobiet zabrakło.
Również nie stać mnie było na zrozumienie, na ile normy społeczne i kulturowe sprawiają, że niektóre zachowania, szczególnie te, których nie rozumiemy, odbieramy jako “chujowe”.
O jakichkolwiek zmianach we własnym zachowaniu nie wspomnę. Byłem jak ten biały rycerz, który pomiędzy pucowaniem naramiennika a tarczy narzeka, że baby to, baby tamto, po czym leci pierwszy białogłowie na pomoc.
Takie tam krótkotrwałe rozszczepienie osobowości.
Z perspektywy czasu i szerszego zapoznania się z twórczością Łysiaka, w tym także z wywiadem-rzeką (“Wilk i Kuglarz”) oraz pozycjami historycznymi, stwierdzam, że to raczej autor był jak ten staruszek, który jako dziecko odkrył, że kobiety i mężczyźni różnią się między sobą nie tylko tym, co mają między nogami i do dziś jest tym odkryciem poruszony (cytując “Statek” z pamięci).
Niemniej jednak z ciekawości wrócę do lektury. Ot choćby aby zobaczyć, na ile zmieniła się moja percepcja.