Scenka rodzajowa sprzed 30 minut.
Jestem w Maroko w wynajmowanym apartamencie. Razem z siostrą, jej marokańskim chłopakiem i ich dzieckiem.
Mamy problem z karaluchami. Siostra zgłasza to do właściciela kompleksu apartamentowców. Gość (Belg) próbuje się wykręcać, bagatelizować i ogólnie zlać sprawę. Siostra pracuje jako manager nieruchomości przemysłowych i trudno ja zbyć przy takich kwestiach. Gość zatem poddaje się i zamawia ekipę do usunięcia problemu.
Goście przybywają (wczoraj i przedwczoraj) robią swoje - widać padnięte karaluchy na zewnątrz i trudno już teraz zaprzeczyć temu, ze są lub były w budynku. Ok.
Wczoraj w nocy jeden znów na mnie wlazł i zbudził a wieczorem widziałem jak jeden sobie wszedł do pokoju i uciekł zanim zdołałem go ubić butem.
Siostra znów robi raban (ona musi to robić bo na nią jest wynajęty apartament i z nami gość nie chce rozmawiać - myśli, ze to jest sprytne ale się myli bo siostra go zajedzie, jeśli nic się nie zmieni).
Przychodzi gość sprawdza coś, coś pryska i mówi, ze środek jest bezpieczny. I wyjaśnia, ze jest ogólnie problem z karaluchami w tej miejscowości, gdzie przebywamy.
I teraz uwaga.
Typ mówi, że po dzisiejszej operacji to już karaluchów nie będzie na bank a jeśli jakimś cudem cokolwiek się pojawi to może jakiś mały i tylko w łazience. Ale nigdzie więcej.
Siostra spokojna i zadowolona - tyle jest w stanie zaakceptować. Gość zamierza wychodzić i zbiera graty.
Siedzę przy stole i mówię do gościa:
- Pokaz mi granicę i barierę
- Jaką granicę i barierę? - pyta gość od karaluchów.
- Tę, która zatrzyma magicznie karalucha w łazience.
Stoi i patrzy się na mnie. Siostra też. Dopiero zrozumiała.
Zmieniamy niebawem apartament.
I tak sobie myśle - siostrze, skądinąd logicznej i ogarniętej, pracującej w podobnej branży, wystarczyło słowne zapewnienie bezpieczeństwa i komfortu i w jej głowie wszystko już było dobrze. Nie pomyślała w sposób przewidujący i logiczny.