Życie nieustannie odziera nas z przeróżnych iluzji, szczególnie w jego dorosłej fazie. Rzeczywistość raz za razem pokazuje nam, że błądzimy, że żyjemy nie tu i teraz ze wszystkim co tu i teraz jest dla nas dostępne, a w świecie fantazji. Odwracamy się od życia, nie chcemy go, chcemy doświadczać jedynie przyjemności bez bólu. Odrzucamy rzeczywistość tak dalece, że mamy nadzieję, iż poza nią istnieje coś więcej, że jest jakiś raj, jakaś oaza, jakieś miejsce wolne od bólu i cierpienia, wolne od naszych neurotycznych, wiecznie niezadowolonych umysłów. Często rzucamy się w wir samorozwoju, próbujemy “naprawić” siebie, utwardzić w taki sposób, by nie ruszał nas świat zewnętrzny. Próbujemy kontrolować nasze zwierzęce (w domyśle - złe, gorsze) impulsy, popędy, pragnienia, potrzeby, bo ich realizacja niechybnie wiąże się z ryzykiem bólu i cierpienia. Próbujemy kontrolować innych ludzi, by nas nie krzywdzili. Wreszcie - próbujemy nie odczuwać, szczególnie tych społecznie nieakceptowalnych i odrzucanych przez obowiązującą religią uczuć, bo chcemy być “dobrymi”, akceptowanymi przez innych ludźmi - taka jest cena, którą musimy za to zapłacić.
Życie na każdym kroku pokazuje nam jak bezowocne i skazane na niepowodzenie są to próby. Ciało nie wybaczy nam tego typu postępowania. Nie wierzę jednak w to, że można raz na zawsze takich prób zaniechać - brak akceptacji rzeczywistości jest jak Hydra, odrąbiesz jedną głowę, a na jej miejsce wyrastają następne. Taka jest już natura naszych umysłów, a “oświecenie” (czymkolwiek ono miałoby być) jest jedynie stanem chwilowym.
Są pewne straty, które ponieść jednak musimy. To boli, ale według mnie rzeczywistość ma leczniczą moc, im jesteśmy jej bliżej, tym dla nas lepiej.
Jako dzieci w sposób całkowicie naturalny czujemy, że jesteśmy wyjątkowi i że nasi rodzice są wyjątkowi. W pewnym momencie jednak rodzice robią coś, co tą iluzję niszczy - jest to normalne i nieuniknione. Dziecko może reagować na to na dwa sposoby - odrzuca siebie, żeby iluzję o wyjątkowości swoich rodziców utrzymać (za co płaci terapią w dorosłym życiu) bądź (dużo rzadziej) odrzuca iluzję o wyjątkowości swoich rodziców. Jako dorośli wiemy już na racjonalnym poziomie, że nasi rodzice byli zwyczajnymi ludźmi, z całym zestawem zalet i wad, ale emocjonalnie wciąż jesteśmy daleko od tej prawdy. Jako dorośli wiemy, że tak naprawdę pożegnaliśmy się jedynie z iluzją, a nie z czymś rzeczywistym, ale emocjonalnie wciąż pragniemy spotkać taką “wyjątkową” osobę, która ten potężny brak w jakiś sposób wypełni. Patrzymy na innych ludzi wyobrażając sobie, że wiodą wyłącznie szczęśliwe życie, wolne od jakichkolwiek trosk i, co więcej, znaleźli na to jakiś cudowny sposób i będą nas w stanie tego nauczyć. Bez tego mechanizmu nie istniałby cały potężny przemysł rozwojowy, ludzie przecież potrafią zarabiać miliony na sprzedaży poradników. Ja szukałem kogoś takiego w osobach przeróżnych guru, nauczycieli duchowych i innych szamanów, którzy z czasem przynosili mi wyłącznie ogromne rozczarowanie – bo albo byli zwyczajnymi oszustami, którzy nie stosowali się do własnych rad albo byli kurwa zwyczajni 😃
Dopiero mój nauczyciel medytacji – gość tak zwyczajny jak jest to tylko możliwe – pokazał mi, że gonię za iluzją, za czymś co nie istnieje. Od samego początku zauważył, że wpatruję się w niego jak w obrazek, że “coś” od niego chcę. Uświadomił mi, że nie może dać mi nic, czego sam bym już nie posiadał. Nie ma żadnego zbawcy, nikt mnie nie “pokocha” w sposób bezwarunkowy idealną miłością, nikt mnie nie “naprawi”, inni też mają swoje problemy, nie jestem żadnym wyjątkiem od reguły, a kimś, kto potwierdza regułę. Mam całkowicie zwyczajny umysł, który lubi sobie dryfować, odpływać, uciekać od rzeczywistości i jak każdy umysł nie potrafi być w tu i teraz. Moje impulsy, popędy, czarna strona mojego umysłu nie jest niczym nadzwyczajnym - każdy to w sobie ma, chociaż wielu będzie zaprzeczać. Mocno przypierdolił w mój narcyzm i poczucie wyjątkowości, ale jednocześnie pokazał mi, że na fundamentalnym poziomie nie potrzebuję naprawy, nauczył samoakceptacji, która była dla mnie czymś obcym po chujowym dzieciństwie. Pomógł mi zauważyć jacy są ludzie (w tym ja), gdy odrzeć ich z kłamstw, które opowiadają na własny temat.
Kolejna iluzja dotyczyła związków i kobiet. Ja naprawdę wierzyłem w to, że związek może dać szczęście i że wystarczy znaleźć odpowiednią, “dobrą” kobietę (które oczywiście należały do większości, bo te “złe” stanowiły margines), by wszystko się ułożyło, by żyło się “długo i szczęśliwie”. Nie miałem pojęcia, że nad związkiem trzeba pracować, że po jakimś czasie ogień w związku przygasa, że związek stale się zmienia i trzeba być na niego uważnym i o niego dbać (przy czym nie jest to równoznaczne z dbaniem o partnera).
Kobiety miały dla mnie status nadludzi, bałem się odrzucenia z ich strony, nie dostrzegałem ich wad, idealizowałem je, nie przechodziłem szybko do rzeczy, by tych nadludzi nie urazić jakąś haniebną propozycją seksu, by nie wyjść na jakiegoś napaleńca. Nie muszę chyba wskazywać jakie to ściągało na mnie problemy w przeszłości, mimo, że obiektywnie byłem atrakcyjny fizycznie i według przeróżnych teorii internetowych powinienem był ruchać na potęgę.
Z czasem przejrzałem na oczy, że kobiety są zwyczajnymi ludźmi, i dobrymi i złymi, z wadami i zaletami, z własnymi potrzebami, o które dbają jak każdy z nas, ale niekoniecznie potrafią je manifestować wprost (skąd duże upodobanie do przeróżnych manipulacji).
Jako młody chłopak wierzyłem również w uczciwość polityków (czytałem nawet ich programy wyborcze 😃 ) i ogólnie ludzi (z tego romantycznego myślenia wyleczyła mnie moja praca), w sprawiedliwość (jedynym jej przykładem dla mnie jest śmierć, która nie wyróżnia nikogo), w wolność (której istnienia nie potwierdza neuronauka, pokazując, że żyjemy w wielkim świecie współzależności), w to, że pieniądze dają szczęście (ni chuja!), w to, że istnieje praca, która zawsze daje satysfakcję i nigdy się nie nudzi, w to, że telewizja rzetelnie informuje o tym, co dzieje się na świecie, w to, że obcym ludziom zależy na moim dobru, w to, że bycie dobrym i “moralnym” się opłaca, w to, że nie wchodzenie w konflikty jest dobre, w to, że małżeństwo, dziecko i budowa wielkiego domu to jedyny słuszny sposób na przeżywanie życia, w to, że istnieje jakaś dusza, która przetrwa śmierć ciała, w to, że istnieje jakiś Bóg.
I tak dalej.
Im więcej strat (często bolesnych) tym bliższa stawała mi się rzeczywistość. Wciąż ponoszę kolejne straty.
I zastanawiam się teraz jaki pożytek płynie z tych wszystkich “ideałów”, którymi jesteśmy karmieni, nie licząc korzyści typowo społecznych wynikających z posiadania przez rządzących armii idealnych niewolników. Nie widzę ich dla przeciętnego zjadacza chleba - życie z czasem daje w ryj każdemu z nas.
Założyłem ten wątek, bo mam sobie czasem ochotę popisać, poprzypominać sobie pewne rzeczy, trochę je utrwalać w trosce o własny mindset (chętnych oczywiście zapraszam do polemiki, to nie blog), wywalić z siebie to, co aktualnie we mnie pracuje. Uważam, że obecne czasy wymagają szczególnej dbałości o własną psychikę, bo ilość bodźców, którymi jesteśmy zalewani sprawia, że wszyscy mamy rozpierdolony układ nagrody, a co za tym idzie większą podatność na ból, uczucie zniechęcenia, anhedonię. Polecałem to już niektórym chłopakom, moim zdaniem warto mieć świadomość tych mechanizmów:
VIDEO