Kiedyś na studiach na przystanku na moim osiedlu widywałem przepiękną dziewczynę.
Kilka lat starszą, byłem zakochany w jej urodzie - jako nieśmiały incel nigdy w życiu bym nie podszedł zagadać. Tak też uczyniłem (nic).
Kilka lat po studiach, gdy zacząłem nową pracę, okazało się że ta piękna dziewczyna pracuje dokładnie biurko ode mnie w tym samy dziale - jesteśmy w jednym zespole.
Okazała się fchuj wredną suką, bez przerwy przeklinała, była głośna i wulgarna. Dalej śliczna, ale jak już się osobiście znaliśmy to już tak jakby trochę mniej.
Potem jednak ją polubiłem, mimo tego jej takiego wrodzonego chamskiego sposobu bycia okazała się uczciwą i dobrą dziewczyną.
Hehe raz przećwiczyłem na niej asertywność - pewnego popołudnia pojechała mi jakimś brakiem szacunku przy wszystkich. Bezczelnym tekstem typu “wy imbryki to się nadajecie tylko jako przyciski do papieru”.
A że rano mieliśmy zwyczaj podawania sobie ręki wszystkim na przywitanie - 10 osobom w dziale…. pewnego ranka OMINĄŁEM jej wyciągniętą łapę.
Chyba nawet przeprosiła mnie wtedy za swoje zachowanie. Kumplowaliśmy się potem jeszcze sporo czasu i raczej gdyby czegoś potrzebowała to pomógłbym jej chętnie, a ona chyba mi też. Jakoś ten szacunek został odbudowany.
Jaki aspekt bycia człowiekiem tu chciałem pokazać?
A nie wiem - że dynamika relacji to śmieszna rzecz, że idealizowanie urody jest domeną inceli i simpów, że ta prześliczna niebiańska piękność to zwykły człowiek, matka, rozwódka, siostra, córka i chamska ale porządna kumpela.
Wot, tiochnika.